Lancome Hydra Zen BB Cream

 

Są takie dni w miesiącu, czasem w roku, kiedy moja cera, nie wiedząc czemu, totalnie nie toleruje żadnego podkładu, nawet ulubionego i tego, który zawsze zapewnia doskonały wygląd cerze przez cały dzień. Niekiedy zostawiam wtedy sprawę i chodzę bez makijażu. Czasami jednak trzeba się umalować i wtedy był problem, ale udało mi się znaleźć rozwiązanie. Taki mały kompromis pomiędzy brakiem podkładu, a makijażem – krem tonujący dziś zwany BB Cream.

 

Nie każdy BB mi świetnie służy. Ostatni dobry wynalazek, który dobrze współgrał z moją cerą był Diorskin Nude BB Creme, ale też z drugiej strony miał swoją wadę, mianowicie pod koniec dnia nie wyglądał korzystnie ani nie miał właściwości pielęgnujących. Drugi BB, który jest ok, to BB Water Camera Ready od Smashbox, ale on tez nie dawał sobie ze mną rady w kapryśne dni. Poza tym bardziej przypomina podkład niż krem tonujący.

 

Pamiętam czas, kiedy to 16 lat temu pojawił się pierwszy krem tonujący. Nivea była pierwsza z tego typu kosmetykiem – połączeniem podkładu z kremem nawilżającym. To było istne szaleństwo. Dziewczyny z klasy po kolei kupowały i zachwalały jak świetnie wygląda po nim twarz. Wtedy faktycznie krem tonujący był produktem prawie z górnej półki. Kosztował niewiele, a cera wyglądała po nim przepięknie. Dziś tylko jeden produkt jest tak doskonały, że wystarcza go odrobina, by cera wyglądała promiennie – to Hydra Zen BB Cream marki Lancome (169 zł/50 ml).

 

 

To jest właśnie mój ratunek na gorsze dni, kiedy cera nie toleruje żadnego podkładu. Nakładam go na buzię tylko odświeżoną tonikiem marki Origins – Unite State Balancing. Tak tak, codzienną pielęgnację też czasami odrzuca. Sama nie wiem, czym to jest spowodowane, bo po kwasy owocowe nie sięgam już jakiś czas, a kwas glikolowy odstawiłam 3 miesiące temu. Gdy na siłę staram się nałożyć podkład, gdzie wcześniej była delikatnie wklepana baza, podkład nie chce się wtopić w cerę, nie ujednolica ją, wyglądam jakbym  nałożyła starej generacji kosmetyk. Nie mam wtedy wyjścia, zmywam to co nałożyłam i od razu chwytam za kosmetyk Lancome.

 

Słowo zen w nazwie kosmetyku ma tu spore uzasadnienie. Faktycznie cera jakby łapała równowagę, harmonię pomiędzy jednym a drugim – idealne zespolenie podkładu z pielęgnacją i skórą twarzy. Daje cerze wyciszenie, delikatnie ją ujednolica w miejscach problemowych – u mnie są to naczynka oraz pory na policzkach, widzę jak pod wpływem Hydra Zen całkowicie ich wygląd ulega zmianie i przestają być tak widoczne. Na koniec lubię przyprószyć go pudrem (Dior Nude prasowany) i makijaż gotowy. Cera jest idealną dawką nawilżona, wygląda promiennie i wtedy się zastanawiam, czy używać nadal podkładów, skoro tak dobrze wyglądam mając na twarzy tylko Hydra Zen BB Cream? Kiedyś to sobie przemyślę. Co do opisu produktu przez producenta to w pełni się zgadzam – jest to produkt zdejmujący stres z twarzy.

 

 

Krem ma jasny, brzoskwiniowy odcień, który fajnie wtapia się w mój koloryt. Po nałożeniu trzeba dać mu chwilę, tak ze 3 minutki, aby zaczął swoje działanie upiększające i wyrównujące koloryt (w miejsce rozszerzonych porów daję go więcej). Osoby mające problem z cerą i chcące ukryć wiele niedoskonałości mogą być lekko zawiedzione. To przede wszystkim krem z małą ilością podkładu, a nie odwrotnie. Jednak działanie upiększające jest na tak wysokim poziomie, że daję temu produktowi maksymalną ilość punktów za wszystkie jego zalety, w tym trwałość 8 godzinną.